1 października 2018

Od Cedrika CD.: Victor

Wendigo to nie wilkołaki. Fakt ten jest jasny dla każdego, kto ma, chociaż podstawowe informacje na temat tych dwóch ras. Kilka rzeczy jednak nas łączy. Szczególnym podobieństwem jest specyficzny cykl miesięczny. W zależności od fazy księżyca nasza druga natura zachowuje się inaczej. U wilków jest identyczny, największa aktywność przypada im na północ. My natomiast przywiązujemy się jednej, ale różnej dla wielu osobników postaci srebrnego wędrowca. Zazwyczaj związane to jest z naszą przemianą.
Na mnie zawsze najbardziej działał nów. Było mi to bardzo na rękę, bo nie lubiłem zbytnio zwracać na siebie uwagi, a wszechobecny mrok z pewnością w tym pomagał. Oczywiście przez całe swoje życie zdążyłem pogodzić się z faktem, że nie zawsze co miesiąc będę mieć czas zapolować, czy ganiać po lesie. Czasem znajdowałem alternatywę w postaci spaceru po parku. Zdarzało mi się bunkrować w domu i włączać muzykę na tyle cicho, by nikt się nie przeczepił, ale na tyle głośno by nie słyszeć własnych myśli. Miło było do tego napić się świeżej krwi, ale dość ciężko zdobyć takową, nie będąc zdeklarowanym wampirem.
Tego wieczoru nie musiałem martwić się o brak czasu. Wszystko miałem zaplanowane tak, by zdążyć do pracy. Wyszedłem grubo po trzeciej w nocy. Wcale nie z powodu zażywania drzemki dla urody. Chodziło raczej o obawę przed ewentualnymi, nieprzychylnymi domysłami wścibskich sąsiadów. Zminimalizowanie szansy na spotkanie zdawało się o wiele logiczniejsze. Plan ten miał rację bytu tylko w przypadku mieszkania koło istot dziennych i na szczęście to kryterium zostało spełnione.Martwiłem się jednak tylko do momentu zaczerpnięcia pierwszego głębokiego wdechu świeżego powietrza. Później nie było to już ważne.
Na dłuższą wycieczkę do lasu nie mogłem sobie pozwolić, dlatego już wcześniej zdecydowałem się na park. Zaraz po dostaniu się części, rzadziej odwiedzanej przez pragnących wypoczynku, pozwoliłem sobie wypuścić swojego ducha. Zapewne wypada teraz powiedzieć kilka słów à propos procesu przemiany. Ani ciekawy, ani przyjemny opis by to nie był, także wystarczyć musi informacja, że ubrania moje w pewien sposób integrowały się z kawałkami materiału, które należały do integralnej części mej drugiej postaci. Nie było ono niszczone, a po ponownym zamknięciu się, wracało do poprzedniego stanu.
Co robiłem przez kolejne kilka godzin? Właściwie można by powiedzieć, że nic interesującego. Prosty spacer między drzewami nie jest zaliczany do ogólnie przyjętej definicji ciekawości. Dlatego też opowieści o delektowaniu się złudnym uczuciem wolności mogę sobie darować, bo i tak nikt nie chciałby ich czytać.
Bardziej ekscytująco zrobiło się, kiedy miałem już wracać. Poczułem na sobie czyjś wzrok. Moja cała uwaga została od razu zwrócona w kierunku nowego przybysza. Wpatrywał się we mnie jak w ducha. Chociaż może duch mniej by go zaskoczył niż ja. Wielkie bydle, niewiadomego pochodzenia, stojące na środku parku, nie było codziennym widokiem.
Podświadomie wiedziałem, że powinienem wracać. W tej chwili marnowałem mój i tak niewielki czas, przeznaczony na sen. Dlaczego zostałem? Dopadł mnie ciekawy, a jedynie nieznośny zapach. Od razu wyczułem w nim młodego wilkołaka. Ducha aż skręciło, by się na niego rzucić, a następnie rozszarpać na kawałeczki. Nie rozumiał, że teraz musimy żyć na terenach wspólnych, by przetrwać. Dla niego to słowo znaczyło zupełnie co innego. I tutaj wkraczałem ja, który od podobnych pomysłów miałem go odciągnąć. Problem polegał na tym, że mnie też już od jakiegoś czasu kusiło, by coś wywinąć.
Podjąłem decyzję, którą okazało się wystartowanie w kierunku wilka. Nie miałem zamiaru pozwolić, by komukolwiek stała się krzywda. Pomyślałem jedynie o tym, że śmiesznie byłoby go chociaż wystraszyć. Mężczyzna, zamiast uciekać, wolał stać w bezruchu. Zdawał się zbyt zszokowany lub przerażony całą tą sytuacją, a może wcale go to nie ruszyło?
Wiedziałem już, że sprawa jest spalona, ale nie chciałem odejść bez niczego. Zatrzymałem się, a następnie zawyłem, myśląc, że chociaż to go może nieco zaniepokoi. Moje niedoczekanie. Zawarczał jedynie, jakbym naprawdę miał się na niego rzucić. To zupełnie zepsuło mi humor. Nie umiał się bawić i tyle. Stwierdziłem, że to najlepsza chwila, by odpuścić. Wycofałem się jakby nigdy nic. Nie będzie mi jakiś głupi honor mówić, kiedy mam się poddawać.
Kilka minut później wlekłem się do domu, by wziąć prysznic, a potem przybrać moje typowe ubranie robocze.
Po upływie pół godziny już krzątałem się po piekarni. Samo w sobie otwarcie nie należało do zadań zbyt skomplikowanych. Zdecydowanie gorsze było samodzielne załadowanie wszystkich wypieków do pieca, w międzyczasie przygotowując się do wpuszczenia klientów. Wyciąganie to już zupełnie inna bajka, gdyż to robiłem stopniowo. Początek był najtrudniejszy. Gdy już skończyłem swoje zadanie, usiadłem z krzyżówką przy piecu. Grzał przyjemnie, ale wcale nie dlatego to robiłem. Po prostu oczami wyobraźni widziałem pożar, który może wywołać. Wolałem cały czas na niego zerkać.
Kiedy podstawowe wypieki były już gotowe, ułożone za przeszkloną ladą, nastąpiło otwarcie właściwe, gdyż zamek w drzwiach został przekręcony, a one same podparte nóżką, mającą zapobiec zamykaniu się.
Pierwsza klientka nie była nikim szczególnym, ponieważ dobrze ją znałem. Miła elfka, mieszkająca dość blisko. Przychodziła co kilka dni z rana. Była zdecydowana i szybko pozwoliła wrócić mi do automatycznego już wpisywania haseł, które wiecznie się powtarzały. Znów wyczuwałem zbliżającą się nudę, gdy do piekarni wpadł wilkołak, którego poznałem rano. Właściwie to tylko na siebie warczeliśmy, ale nie wchodźmy w szczegóły. Tak czy inaczej, zapach był znajomy. Początkowo szatyn z nietęgą miną rozglądał się po pomieszczeniu, by w końcu uśmiechnąć się uprzejmie i podejść. Mimowolnie zacząłem się zastanawiać, co dałoby radę wyprowadzić go z równowagi. Tak spokojna osoba aż się o to prosiła.
Nigdy nie należałem do osób wrednych, ale wszystko zależało w dużej mierze do mojego nastroju. Elfy były mi obojętne. Kiedy jednak ktoś aż tak drażnił moje zmysły i to absolutnie nie w dobrym tego słowa znaczeniu, dostawałem na głowę.
- Dzień dobry, ma Pan może drożdżówki? - przywitał się, przeszywając mnie badawczym spojrzeniem.
Skinąłem głową i wskazałem na kilka rządków, posegregowanych na smaki. 
- Jaka pana interesuje? - zapytałem, wyciągając papierową torbę, która miała służyć za opakowanie.
Klient nachylił się lekko, by lepiej im przyjrzeć, ale nie trwało to długo.
- Z dżemem, poproszę - zdecydował, prostując się.
Dopytałem, ile dokładnie sztuk chciałby dostać, a on uściślił, że ma być tylko jedna. Spakowałem ją, zamknąłem torbę i położyłem na ladzie, by nikomu nie przeszkadzała w rozliczeniu. Kilkoma kliknięciami nabiłem rachunek.
- Skoro to wszystko, to będzie razem dziesięć plantae - podsumowałem.

<Vici?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz