Ann uśmiechnął się pół drwiąco, pół życzliwie i teatralnie skłonił się zebranym. Szybko pozbył się śniegu z ramion, strzepnął długie poły płaszcza i wdzięcznie stuknął o siebie butami. Wśród obecnych nie wypatrzył wielu znajomych twarzy, a tych, których jako tako kojarzył, pozdrowił skinieniem ręki. Przemknął cicho między stolikami, rozglądając się za wolnym miejscem. Miał szczęście - właśnie zwolniło się jedno przy barze. Gdyby nie to, zapewne trochę poczekałby sobie na wolny stolik - zimą tanie knajpy zawsze były wypełnione po brzegi, a ich goście nie bardzo kwapili się, by je opuszczać.
- Tak, tak, będzie łącznie dziesięć plantae. Nie, nie mamy zniżki dla studentów... Sarah, idź i obsłuż tego pana, o, tak, tak, tego spod okna.. Proszę pana, proszę się nie pchać, to nie wyścigi. Co pan chciał? Piwo korzenne? Nie ma, skończyło się, do widzenia. Cholera, możesz patrzeć jak chodzisz, Sarah? O, cześć Ann.
Szatyn bezceremonialnie rozwalił się na krześle, założył nogę na nogę, oparł łokcie na kontuarze, podbródek na splecionych palcach i zagwizdał przeciągle.
- No, no, widzę, że jak zwykle urabiasz się po łokcie, Harren.
Gospodarz wzruszył szerokimi spracowanymi ramionami, czyszcząc brudną szmatką porysowany kufel. Ann zauważył, że bardzo postarzał się od jego ostatniej wizyty. Wszystkie włosy stały się już zupełnie srebrne, a zakola dosięgły czubka głowy. Policzek drgał mu nerwowo, a oczy, mdłe i zmęczone, skakały pomiędzy stolikami, od klienta do klienta, pilnując, by nikt znowu nie podwędził naczyń albo nie rozbił stolika.
- A szkoda gadać, ostatnio ruch jest taki, że nawet usiąść spokojnie nie mogę, psiakrew. Hej, proszę państwa, to nie miejsce na bójki, natychmiast won, powiadam! Już, poszli, nie chcę słyszeć żadnych tłumaczeń, obaj wyjazd i to teraz! No, ale sam widzisz Ann, na brak klienteli narzekać nie mogę - zaśmiał się krótko i wrócił do bacznego obserwowania sali.
- Nie wątpię - mruknął aksamitnie i samymi palcami odmachał pannie lekkich obyczajów czarująco uśmiechającej się do niego ze stolika w kącie.
Starzec obsłużył kilku mężczyzn, Sarah tymczasem znowu poszorowała na salę roznosić zamówienia. Gdy przy barze zrobiło się cicho, właściciel lokalu konspiracyjnie nachylił się do szatyna.
- Ann... lubię cię, wiesz o tym, ale... mnie nie oszukasz. Nie obraź się, ale.. nie chcę problemów, sam rozumiesz... Po coś ty tu tak właściwie przylazł przylazł, he?
- Och, ja? - Udał niewiniątko. - Zupełnie po nic. Chciałem jedynie gdzieś się ogrzać, nie sprawię ci zawodu. Zaraz się stąd zabieram, masz moje słowo.
Milczeli chwilę.
- No ja mam nadzieję. - Pogrodził mu palcem i wetknął sobie szmatkę w tylną kieszeń spodni. - Może napijesz się jeszcze czegoś, a potem na szybko zabawisz nas jakąś swoją historią, co, Ann? O, może być ta o observerskiej kurtyzanie albo, nie wiem, ta o proszalnym dziadzie, który wystrychnął na dudka jakiegoś tam komesa. No Ann, słyszysz ich, nie bądź świnia...
Szatyn uciszył kilka pijanych osób, które wpadły w przesadny entuzjazm na wzmiankę o historii. Reszta albo patrzyła na niego ponuro albo w ogóle nie zwracała nań uwagi.
- Mere de Dieu, nie dzisiaj, teraz wyjątkowo nie mam do tego pasji. Następnym razem, obiecuję - Majestatycznie przyłożył dłoń do piersi. - Tymczasem chętnie się czegoś napiję.
- Mówisz i masz. - Z szurnięciem przysunął mu kubek i napełnił go burgundowym płynem. - Nie piłeś jeszcze czegoś takiego, winko dobre jak się patrzy. Będzie dziewięć plantae.
Demon zamrugał oczami.
- No dalej, nie mam czasu, kochasiu. - Niecierpliwie potrząsnął nadstawioną ręką.
Ann pobladł lekko, po czym uśmiechnął się niewyraźnie.
- ...A może to bardziej cię zainteresuje? - Sięgnął pod klapę płaszcza i wydobył z niej niewielki inkrustowany srebrem kieszonkowy zegarek na łańcuszku. Chwycił go w dwa palce i zakołysał starcowi przed nosem jak zawodowy hipnotyzer. Jego zmęczone oczy otworzyły się szeroko i zalśniły pazernie.
- To cacuszko? Tak, tak, oczywiście, może być, ależ naturalnie, że może - zapewnił, energicznie potakując sobie samemu głową i nerwowo rozglądając się po lokalu. Ann pozwolił, by chciwie schwycił błyskotkę, którą natychmiast utopił w poplamionym fartuchu. - To co, poleję ci, jeszcze. Na zdrowie. - Przysunął mu jeszcze dwa kubki wypełnione po brzegi.
Szatyn zaśmiał się pod nosem i uśmiechnął pobłażliwie z arogancko opuszczonymi powiekami.
- Czyżbyś się pomylił w liczbie szklanek, przyjacielu? Ręczę ci, że ten zegarek wart jest co najmniej ich siedem.
- Cicho! Nie mów tak głośno, nie chcę, aby przypadkiem posądzono mnie o szemrane interesy, zwłaszcza z tobą... Masz jeszcze jedną i już cicho...
Ann obserwował jego niepokój z pobłażliwym rozbawieniem. Nie miał mu też za złe jego skąpstwa - po Dolnym Kręgu chodziło więcej wiarołomców i łajdaków niż pcheł po starym kundlu i był przyzwyczajony, że każdy troszczy się wyłącznie o własny interes. Z drugiej jednak strony wcale nie widziało mu się tracić na tej transakcji.
- Och, i znowu błąd. Nie wiem, czy mnie oczy nie mylą, ale teraz łącznie widzę tu tylko cztery szklanki. - Podparł się pod boki i westchnął komicznie. - Niewątpliwie musisz już być bardzo zmęczony, mój najserdeczniejszy przyjacielu.
- Bierz. - Po chwili przystawił mu piątą, ale z niechęcią i wahaniem, jak natrętnemu psu. - Bierz i nie proś o więcej, ten złom nie był wart aż tyle.
- Ależ ręczę, że był wart nawet więcej. To, że poprosiłem w zamian jedynie o siedem szklanek, było wielkim zaniżeniem jego wartości, wynikającym jedynie z mojej dobrej woli i sympatii do ciebie, cher. - Uśmiechnął się słodko. Gospodarz wyglądał, jakby od tej słodyczy zrobiło mu się niedobrze.
- Tak, tak, już ci ja wierzę w te twoje dobre intencje, psiakrew.
- Cóż to? Przecież każdy wie, że moje intencje zawsze są szczere, a słowo święte. - Podniósł szkło i przytknął do ust, po czym skinął podbródkiem z uznaniem, samym tym gestem mówiąc: rzeczywiście niezłe.
- Ha, a to dobre! - Parsknął śmiechem i wrócił do czyszczenia kufli. - Znajdź mi chociaż jednego, który to potwierdzi, szelmo, a nuż rozważę, czy aby nie dolać ci trochę tego winka...
Demon opuścił brwi, jego oczy zaszły cieniem, lecz złowrogie wrażenie po chwili minęło, a na jego usta wpełznął śmiały uśmiech, sugerujący, że przyjmuje wzywanie.
Czując na sobie wzrok starca, wstał z krzesła uroczyście jak książę z tronu. Zrobił kilka nonszalanckich kroków w kierunku postaci opierającej się o bar. Kasztanowe włosy w migoczącym blasku świec wyglądały jak płynny metal, a porządne ubranie, dziwnie czyste i schludne jak na mieszkańca Dolnego Kręgu, podkreślało walory smukłej sylwetki. Ann, stąpając cicho jak kot, zbliżył się do niego, bezceremonialnie wyminąwszy stojącego przy nim jegomościa, i po koleżeńsku zarzucił mu rękę na ramię, jakby znali się od zawsze. Zwrócił się do starca jedwabiście:
- Cóż za niebywały bieg okoliczności, Harren. Tak się składa, że ten szlachetny pan to mój bardzo dobry znajomy i z pewnością poręczy za moją uczciwość. - Porozumiewawczo trącił rudowłosego czubkiem buta w łydkę, licząc po cichu, że ten słyszał całą ich rozmowę i nie wyda jego fortelu. - Czyż nie, mon chaton?
Starzec zwrócił na nich podejrzliwy wzrok, Ann tymczasem poruszył nozdrzami - jego wyostrzony węch demona z miejsca natrafił na coś obcego, jakiś nieznany i intrygująco nowy pierwiastek w zapachu tej istoty. Zamknął oczy i wytężył zmysły. To było jak...
...wiatr szumiący w szmaragdowych koronach drzew, pachnący słodko jak perfumy. Lazurowy staw mieniący się w jasnym świetle słońca, połyskującym na przezroczystych skrzydłach ważek kolorami tęczy; jak las szumiący wesołym śpiewem ptaków i powietrze czystej jak kryształ...
Otworzył oczy, a iluminacja rozpłynęła się miękko jak poranna mgła. Ach. A więc to tak pachnie Górny Krąg...
Ann nigdy nie opuścił Dolnego Kręgu i nie miał przyjemności oglądać żadnej z rzeczy, których natrętna aura teraz ocierała się o jego nos. W końcu był bytem z marginesu, kimś przeznaczonym do życia w śmietniku takim jak ten. To było naturalne, że jego brudne oczy oglądały tylko brudne rzeczy. Tu wiatr nie był przyjemny, tylko ciął zimnem jak śmiertelna klinga. Tu woda nie była przejrzysta, tylko cuchnęła stęchlizną. Tu nie było ważek, nie śpiewały ptaki, a powietrze smakowało jak dym z komina.
Student, niewątpliwie. Uśmiechnął się miękko pod nosem. Ciekawe, co takiego sprowadziło go z powrotem?... Nachylił się ostrożnie, ledwie dostrzegalnie, by jeszcze raz zanurzyć się w niebiańskim echu obcego świata.
Vici? Pamiętaj, liczę na Ciebie xD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz