18 lutego 2019

Od André C.D: Victora

Po odejściu wilkołaka od kontuaru, André wzruszył ramionami do starego, jakby sam nie rozumiał, dlaczego chłopak potraktował go w tak szorstki i obojętny sposób. Miał przecież najuczciwsze zamiary, poza tym był całkiem uprzejmy, mimo swego niedbałego sposobu bycia i karczemnych manier - bardzo zresztą przystających do miejsca, w którym się obecnie znajdowali.
- Wiesz co, Ann - zagaił Harren po chwili namysłu, dla podkreślenia wagi swych słów, rzucając na blat mokrą szmatę do polerowania szklanek. Była źle wyżęta i kilka kropel prysnęło na czarny płaszcz szatyna. - Gadaj zdrów, ale coś mi tu paskudnie śmierdzi... Nie ty, nie krzyw się tak, mówię meta... metaflorycznie, pojmujesz? Rozumiesz, czym jest metaflora, czy to dla ciebie za mądre? No, dobrze więc. Także jak już mówiłem, coś mi tu śmierdzi. Jak już wspominałem, nie mam nic do ciebie, broń Bóg, alee... ta twoja śpiewka to jakaś tandeta, bajeczka dla grzecznych dzieci. No bo sam zauważ, skoro znacie się tyle lat, to dlaczego ten fircykowaty młokos na początku nawet na ciebie na spojrzał, hę?

André uśmiechnął się lekko i wdzięcznie, jakby liczył, że uda mi się ugrać coś samym tym gestem. Gdy przekonał się, że to nie poskutkuje w tym wypadku, wzruszył dystyngowanie ramieniem, zabrał się za opróżnianie kolejnej z przyznanych mu wcześniej szklanek i bez zainteresowania potoczył wzrokiem po butelkach ustawionych w równych rządkach za plecami starego. Zauważył, że na najwyższej półce między szkłem ostrożnie lawiruje opasły bury szczur.
- Wiesz, tak między nami... Nie rozstaliśmy się w przyjacielskich stosunkach. Bardzo możliwe więc, że ciągle się na mnie dąsa i na początku nie zwracał na mnie uwagi zupełnie umyślnie. Zawsze był niezwykle pamiętliwy i przeczulony na swoim punkcie, całkiem więc możliwe, że nie wybaczył mi mimo upływu tylu lat... - westchnął rozdzierająco. - Kiedyś może ci wszystko opowiem.
Właściciel zabawnie uniósł brwi, nadstawił owłosione ucho i zmarszczył się ze śmiertelną powagą, jak ktoś przygotowujący się do wysłuchania czyichś rzewnych zwierzeń. Na jego ustach krążył ledwie dostrzegalny ironiczny uśmiech.
- Ależ słucham.
- Powiedziałem: kiedyś. Mówiłem już, dziś nie zaszczycę nikogo żadną opowieścią. A już na pewno nie taką.
Stary zaniósł się głośnym rechotem. Wziął swoją ścierę i zamaszystym ruchem przerzucił ją sobie przez ramię. Jego pucołowata twarz była komicznie poweselała: małe świńskie oczka zamieniły się w szparki, a zmarszczki na dolnej części twarzy ściągnął obrzydliwy uśmiech. Tylko bruzdy pod oczami pozostały wyraźne i tak głębokie, jakby ktoś wydrążył mu je nożem.
- Ann, lubię cię, naprawdę, bardzo cię lubię... ale wiesz co - nachylił się ku niemu przez kontuar i szepnął konspiracyjnie swoim ochrypłym, gryzącym w uszy głosem - jesteś załgany gad, uliczny zbir, aktoreczka za dychę i, dalibóg, wyrzuciłbym cię na zbity pysk, gdyby nie to, że czasem gadasz ciekawe rzeczy i niekiedy da się z tobą ubić dobry interes, che-che-che! No, a teraz poszedł.
André delikatnie zmarszczył nos jak subtelna kobieta, wobec której popełniono nietakt. Demonstracyjnie wolno wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza inny zegarek, tym razem złoty, pokryty gdzieniegdzie emalią, na cienkim łańcuszku, i spojrzał nań ze znudzonym wyrazem twarzy. Potem schował go, niespiesznie, po wielkopańsku, jak ktoś, kto może sobie pozwolić, by postronni czekali na jego odpowiedź.
- A ty, mój przyjacielu, z całym szacunkiem dla ciebie i twojego przybytku, jesteś skończony sknera, żałosny dorobkiewicz i nieprzestrzegająca własnych umów śmieszna, budząca politowanie ludzka larwa - rzekł, wyraźnie akcentując każde słowo.
Gospodarz wyglądał na urażonego. Popatrzył na niego przez chwilę w gniewnym milczeniu, a potem zaczął energicznie, mocno i zawzięcie szorować czysty kubek jakby to on był powodem jego zmartwień. Szkło piszczało pod jego niewprawnymi ruchami.
- Lepiej waż słowa, bratku... - burknął pod nosem.
- Powiedziałem samą prawdę. - Ann bezradnie rozłożył ręce. - W końcu chłopak potwierdził moje słowa, dokładnie tak jak tego chciałeś.
Stary zmarszczył brwi, ściera znowu wyrżnęła w blat z mokrym pacnięciem.
- Zarzucasz mi więc krzywoprzysięstwo, tak? Matactwo i szachrajstwo? Ty, któryś sam nie wywiązał się z umowy? (bo wcale się z niej nie wywiązałeś, przypominam) Ty, uliczny pies, śmieszna mała wyłudzajka miedziaków od naiwnych? Ha! Masz ci los! Słyszeliście go, jakie to harde się zrobiło, panowie? Wystarczyło raz (RAZ, WYSTAWCIE SOBIE WSZYSCY, RAZ) dać takiemu palec, a weźmie całą rękę! Pójdziesz ty stąd w końcu, wydro wyliniała?
André popatrzył na niego ze źle skrywanym politowaniem, a potem uśmiechnął się wzgardliwie do kilku pijanych w sztok jegomościów, którzy żywo zawtórowali gospodarzowi, łypiąc na szatyna z sąsiednich stolików. Jakichś pół-elf wygrażał mu pięścią, ktoś inny, patrząc nań z kwaśnym uśmiechem, powolutku przejeżdżał bruskiem po ostrzu.
Demon, choć był znany, nie miał tu zbyt wielu przyjaciół.
Uniósł szklankę do ust z tą swobodą i spokojem zarezerwowanym dla tych, którym tak właściwie obojętne jest, jakie zdanie posiadając na jego temat inni. Majestatycznym ruchem odsunął puste szklanki do zwrotu.
- Może pomóc ci wyjść, kolego?
Drab, łysy jak kolano i wyższy od niego o pół głowy, zmiażdżył jego ramię w żelaznym uścisku. Cuchnął chlewem, lupanarem, potem, piwem i testosteronem. Kolejny wilkołak. Chociaż on i kasztanowłosy byli ten samej rasy, Ann odwracając się, boleśnie uświadomił sobie, że nie było między nimi porównania.
- Dziękuję za troskę, ale jak na razie nigdzie się nie wybieram, kolego - odparł niefrasobliwie, błyskając jadowicie żółtymi oczyma.
Poczuł, jak czyjeś silne ramiona podrywają go za fraki do góry.
- A mnie się wydaje, że owszem - syknął drab, głosem przywodzącym na myśl dźwięk towarzyszący pocieraniu o siebie dwóch kamieni.
Andre wydął usta. A tak nie chciał sobie brudzić rąk tego dnia...
- Ojćć! Psze... pszeprasham! - Pijana, ubrana w krzykliwy, lecz wyjątkowo nędzy i paskudny strój kobieta zderzyła się z łysym, obryzgując mu buty i spodnie piwem. Jej spódnica była gruba, kolorowa, z trenem sięgającym ziemi. Włosy miała rude, poskręcane w spiralne loczki, a gdy uśmiechnęła się przepraszająco, okazało się, że nie ma dolnej jedynki.
Dryblas warknął, puścił demona i zabrał się do szamotania kobiety za wychudłe ramię.
- Zrobiłaś to specjalnie, głupia dziwko!
- Ekhem, Danet, zostaw ją! Nie zamierzam tolerować przepychanek w moim lokalu!... - krzyknął ostrzegawczo właściciel zza kontuaru, nerwowo pocierając ręką błyszczące się od potu czoło.
- Te buty kosztowały majątek! Ta dziwka zapłaci mi za nie - warknął przez ramię.
- Danet, zawrzyj mordę i uspokój się albo to ciebie każę stąd wyprowadzić!
- Aućć, pu... puszcaj mnie! Puszcaj mnie, mordo wyłysjiała! Nie sarp za włosy, kulawy psije! Auu! Nie za wuosy pofiedziauam!
- Danet, do cholery! - mitygował bezsilnie Harren.
- Coś ty powiedziała? Kulawy psie, tak?... ja ci zaraz dam kulawego psa, ladacznico... - Danet złapał rudowłosą za ramiona i zaczął nią potrząsać jak szmacianą lalką. Głowa kobiety bezwładnie skakała na wszystkie strony, jej ręka zaś podrygiwała spazmatycznie, oblewając wszystkich dokoła piwem z kurczowo trzymanego przez nią kufla. Kobieta spróbowała się wyszarpać. Uderzyła go wolną ręką w pierś, na oślep, potem jeszcze raz. I kolejny. Bez większego skutku.
André pokręcił głową z dezaprobatą. Tak, by nikt tego nie widział, zabrał kufel z jej ręki i z przyprawiającym o mdłości łupnięciem przyrżnął nim łysemu w głowę.
Huk. Trzask. Niemożliwy rewers. Szkło jak deszcz sypie się na podłogę, odbija od niej i pędzi we wszystkie strony. Większe odłamki błyszczą jak kryształy, mniejsze jak biały brokat. Dryblas chwieje się niebezpiecznie, czyniąc jeden krok w przód, jeden w tył. Jego oczy są puste, niewidzące, a wyraz twarzy jeszcze bardziej tępy niż poprzednio. W końcu pada jak kłoda na stół za nim. Drewno pod wpływem ciężaru przełamuje się na pół i wygina w literę V. Jedna krawędź podskakuje o stopę w górę i uderza w podbródek starego, pijanego, stetryczałego dziada, który jak długi runął na klepisko wraz z krzesłem. Gospodarz przeklinał na czym świat stoi, łapał się za głowę, rwał resztki włosów, jakie jeszcze mu pozostały. Kamraci dziada rzucili się, by go cucić. Rudowłosa panna poprawiła rozerwane ramiączko i świńskim truchtem pobiegła do wyjścia, potykając się o tren sukienki. Po drodze wpadła na krzesło, potknęła się i wywinęła efektownego orła. Trzy opasłe kobiety ryknęły śmiechem na całe gardło, plując piwem przez stoły. Widać było, że bawiły się setnie, śledząc całą scenę.
Ann nie próżnował przez ten czas. Gdy tylko dostrzegł w owym chaosie okazję do wymknięcia się chyłkiem z lokalu, zaczął dyskretnie i niepostrzeżenie przemykać się między stolikami w kierunku drzwi.
- Ann, a ty gdzie, gałganie! - zaperzył się Harren. Demon usłyszał, jak ściera po raz kolejny ostro uderza o blat. - Już dajesz dyla? Wracaj, moczymordo, to wszystko twoja wina! Pomożesz mi posprzątać ten burdel!
Andre nieco przyspieszył kroku, nawet nie obejrzał się za siebie.
- Ann, ty zawszony hulako! Parszywy lisie, wracaj! Wracaj, powiedziałam! Wrócisz albo nie masz już tu czego szukać, obślizgły padalcu na utrzymaniu najgorszej zgrzybiałej prukwy! Gwarantuję ci to! Słyszysz mnie, łajdaku? Gwa-ran-tuję!
W miarę jak się oddalał, głos gospodarza stawał się coraz mniej wyraźny. Gdy dotarł do drzwi, obrócił się jeszcze raz na kontuar i starego...
...w ostatniej chwili, by uchylić się przed koziołkującą w powietrzu zieloną butelka.
Rozległ się trzask. Szkło ponowie zrosiło podłogę. Ann zobaczył leżącego na wznak na podłodze mężczyznę, a nad nim kasztanowłosego chłopaka, tego samego, którego kilka minut wcześniej zaczepił przy barze. Mężczyzna na podłodze był nieprzytomny, miał rozbitą głowę, wilkołak tymczasem klęczał przy nim, za wszelką cenę starają się go ocucić. André chwycił go za przegub dłoni i bezpardonowo pociągnął w stronę drzwi, widząc, że właściciel, zamknąwszy jedno oko i wsadziwszy język między zęby, przymierza się do rzucenia w nich kolejną butelką.
- No, ruszaj się, mon cher ami - ponaglił go, słysząc brzdęk tłuczonego szkła tuż obok swojego ucha. - Chyba że chcesz skończyć jak ten twój nieszczęsny znajomy. Wierz lub nie, ale stary ma całkiem niezłego cela i jeżeli natychmiast się stąd nie ruszymy... - Kolejna butelka rozbiła się tuż obok niego i obryzgała mu połowę twarzy zimnym winem - jak wniósł po zapachu. Zaciął usta, uświadomiwszy sobie, że gdyby nie jego nadludzki refleks, już dawno leżałby na posadce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz