Próba pojęcia cudu, którym został obdarowany tak
niespodziewanie, przerastała możliwości skonfundowanego umysłu Bosta. Czemuż
jednak przeczucie zdawało się wcześniej zapowiadać sytuacje nieprzychylną?
Wygwieżdżony blask bijący od niosącego miłosierdzie wysłannika Boga, emanował falą
nieznanego dotąd dobra, oznaczającego dla demona jakby koniec snów. Bo w jego
głowie już nie będzie spokoju, więc znów paranoja i strach, zastępy wątpliwości
w inwazji na jego wymodlony cel. Czyżby miał przyjść kolejny etap w jego życiu,
kolejna ogromna, niewyczekiwana zmiana? Dopiero ustabilizował sobie sposób
realizacji misji od Pana. Wypracowana rutyna działania nie była czymś, z czego
chciałby łatwo zrezygnować. Jednak wszystko udowadniało, iż nie ma stałości w niczym
poza dobrem Zbawiciela. Wieczysty ład? Puki co wierzyć w to, że wszystko co
układał sobie w głowie uraduje boskie serce.
Nie, myśl kierowana odgórnym
przeznaczeniem wyzbytym zachcianek nie mogła być błędna! Jakby nie zauważając
tego, iż białogłowy obraził go i właśnie zniweczył jego plan, odezwał się do
niego z pełnym szacunkiem, prostując się nieco, aby zachować dystans na zimnej
twarzy pełnej pozornej obojętności:
- Chciałbym wierzyć, że nie jest to nasze ostatnie spotkanie
– nie wiedział dotąd sam, jak wysoko postawił sobie sługi Stwórcy. Panie, czemu
tak na niego reaguje? Znak, przez który spojrzenie ostrożne zatraciło swój
codzienny chłód, myśli bezbożne mknące ósemką nieskończoności wokół jego rogów,
czy chciał czy nie. Obudziło się w nim desperackie pragnienie, którego nie
umiał zrozumieć, którego nigdy wcześniej zdawał się nie doświadczyć, nie czuć.
- Bynajmniej, acz mam nadzieje, że ostatnie w takich
okolicznościach – szary wzrok anioła spotkał czarne oczy mordercy, który w zatwardziałym
sercu poczuł ucisk na widok rozkładających się skrzydeł niższego mężczyzny. Piór
biały puch zapierał dech swoją ponadziemską istotą. Valentino nie był godny
oglądać tego ani teraz, ani tym bardziej raz drugi, mimo to już tęsknił za
widokiem tego bladego ideału.
- Więc zanim się rozejdziemy, zdradzisz mi swoje imię? –
tonem o wiele spokojniejszym niż uczucia, miotające wnętrzem ciemnowłosego,
wyraził prośbę. Było aż gęsto od słów, nieważkich słów budujących w nim napięcie.
- Nataniel,
jak ciebie zwą? – ciepły uśmiech na dość zimnej dotąd twarzy rozbroił demona.
- Valentino – odpowiedział jak najkrócej, nie dając po sobie
poznać zmieszania.
- Szlachetne imię - skinął mu płowym czołem i wzbił się w
powietrze. Nigdy nie dotknął tej grzesznej ziemi, choć jeszcze przed chwilą na
niej stał. Demon nie odwrócił wzroku, aż na pięknym niebie nie zniknęła cudowna
postać. Był w końcu tylko brudnym, niedoskonałym diabłem, niemogącym nasycić
się cudem daru Boga.
*ciach łubudu bo pov i nie szanuje swoich opowiadań elo*
Wstąpił do domu pewnym krokiem, zamknął za sobą drzwi. Zdjął
mechanicznie wierzchnie okrycie, buty, a zaraz po tym całą resztę burej odzieży.
Złożywszy w kostkę ubrania, bosy jak go chaos stworzył poszedł do łazienki. Wszedł
pod prysznic. Pod zamkniętymi powiekami skrzył galaktyką sam obraz Nataniela. Arcydzieło
stworzenia. Oddychał ciężko dławiąc się niezrozumiałym ciepłem rozchodzącym się
po jego smukłym ciele. Czuł je pod palcami, nadgarstek wymierzał niecierpliwe
dreszcze uniesienia. Mokre kosmyki wiły się po wilgotnym ciele Valentina. Czoło
ochładzała ściana, lecz nadal wydawał się rozpalony jak w gorączce. Wypuścił z
siebie rozedrgane westchnienie.
Gdyby tylko anioł zechciał go zabić… Splamić jego nieczystą
krwią swoje bezgrzeszne ręce… Więc strach, bowiem tu już nie będzie spokoju…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz