24 kwietnia 2019

Od Adama C.D Einar

Ciaśniej owinął się starym, ciemnozielonym szalikiem dookoła szyi i zarzucił na ramiona plecak wypełniony po brzegi narzędziami. Dźwięcznie brzęczały w akompaniamencie skrzypiącego śniegu niby przykra, monotonna melodia, której nikt nie lubił i jednocześnie nikt nie potrafił się z nią rozstać przez sentyment.
 Adam słuchał tego dzień w dzień. Z czasem zaczęło mu zastępować muzykę i nieraz przynosiło odrobinę ulgi płonącym mięśniom, ale nigdy nie wystarczało do ugaszenia pożaru w głowie.
 Przez ostatnie dwa tygodnie martwił się o znacznie więcej spraw niż zazwyczaj. Tegoroczna zima wyjątkowo uszczupliła budżet jego rodziny i kłopoty piętrzyły się w zastraszającym tempie, kołując nad nim niczym głodne sępy oczekujące posiłku.
 Kupiona zaledwie dwa lata temu kurtka zrobiła się za ciasna na Irene, która zaczęła rosnąć jak na drożdżach. Ruth na okrągło zapewniała o doskonałym stanie jej zimowych butów, ale gdy babcia wyciągnęła je z dna szafy, okazały się tak zniszczone, że poddawały wątpliwości swoją użyteczność.
 Na dodatek złego kilkanaście dni temu Fabian padł ofiarą gorączki po tym, jak spędził zbyt dużo czasu w szkole w towarzystwie kolegi chorego na grypę. Zaledwie dwa dni później i stan babci uległ pogorszeniu. Przez tydzień nie ruszała się z łóżka. Czasem tylko Ruth albo Simon pomagali jej przedostać się do salonu, gdy zaczynała markotnieć.

 Adam zawsze odkładał z pensji niewielką sumę pieniędzy na czarną godzinę. Kumulowana przez kilka miesięcy bardzo często wystarczała na pokonanie chwilowego kryzysu, ale tym razem wydatki znacznie przewyższyły dochody i zapas zaczął się kończyć szybciej niż zwykle. Nieuniknionym sposobem kolejny dzień pod rząd Adam wziął dwie zmiany i próbował się oszukiwać, że nie czuje zmęczenia.
 Chociaż wzrok i myśli miał coraz bardziej nieobecne, uparcie skupiał je na złotawych łunach latarnianych świateł. Ich ostre języki przecinały blady, zimowy aksamit roztoczony na jesiennych zgliszczach trawy jak głodne, świetliste potwory.
 Drzewa, podobne do upadłych królów, kołysały suchymi koronami w rytm żałobnej ciszy niesionej chłodne fale wiatru. Wraz z mrozem wdzierały się pod kołnierze kurtek jako dzieci spragnione uwagi, ale po skórze sunęły już jako śliskie piersi węży. Kąsały lodowatymi igłami. Przedzierały się do krwi.
 Im bardziej Adam zagłębiał się w główną aleję, tym bardziej cisza głuchła pośród narastającego zawodzenia. Słuchając z oddali, przywoływało na myśl płacz kochanicy ze złamanym sercem, lecz z każdą kolejną przebytą aleją, lament coraz bardziej przypominał wołanie o pomoc.
 Nie lubił się mieszać w nie swoje sprawy, ale babcia od dziecka uczyła go przekładać empatię ponad dobro własne, więc mimowolnie przyspieszył kroku. Nie zauważył, kiedy dalej zaczęła go prowadzić delikatna, kusząca woń, która przypominała zieleniejące się pola pełne morza trawy.
 Z początku ostrożnie wkradła się do jego oddechu i poruszyła zmarzniętym nosem jak słodki zapach konwalii. Potem zaczęła się rozlewać po krwi i wnikać do roztrzęsionych nerwów nawykiem trucizny, aż rozbudziła najsłodsze wspomnienia Adama, o jakich nigdy nie śnił, lecz miał wrażenie, że wszystkie należały do jego życia.
 Przed oczami stanęły mu wiosenne poranki w ogrodach uśpionych przez gęstą mgłę. Jej białe firmamenty smakowały jak cytrusy, a pod palcami rodziły delikatne pączki kwiatów. Były przyjemne w dotyku, skromne, kraśniejące nieśmiałą czerwienią, gładkie jak aksamit.
 Gdyby nie oślepiający z bólu mroźny wicher, zatopiłby się w marzeniach bez pamięci. Raptownie złapał za kaptur, który spadł mu z głowy i mocniej wcisnął go na głowę, zaciskając spierzchnięte dłonie na jego krawędziach. Zatoczył się w tańcu z niespodziewanie silniejszym podmuchem, lecz po chwili przedarł się przez jego szpony i ruszył dalej.
 W części parku, gdzie zbiegało się kilka alejek w niewielką pętlę, znalazł serce ogrodu. Pod drzewami, z dala od natrętnych oczu latarni, kotłowały się dwa wyraźne cienie. Adam nie zdążył ocenić sytuacji, gdy ciało samo porwało się do przodu. Rzucił plecak w jedną z zasp i oślepł na chwilę od gwałtownej fali zapachów – jeden był ogrodami, a drugi wilkiem.
 Nie rozumiał, co się działo z jego umysłem, ale wiedział, że źródło drugiego zapachu musi natychmiast zniknąć.
 Gdy się ocucił, zaciskał dłoń na kołnierzu płaszcza wilkołaka. Jednym żywiołowym ruchem pociągnął go do góry, odrywając od skulonej sylwetki w śniegu. Z trudem zmusił się do zduszenia gardłowego warknięcia.
 — Chyba już ci wystarczy wrażeń na dziś, kolego — rzekł, starając się zachować spokój w głosie, chociaż na jego języku wrzała bezimienna wściekłość.
 Nie potrafił sprecyzować, co nim kierowało. Ten osobliwy rodzaj gniewu był nowym i szokującym doświadczeniem, mimo nieodpartego wrażenia, że Adam doskonale go znał. Jakby po kryjomu kwitł w jego duszy od samego początku i jedynie czekał na odpowiedni moment.
 Nie smakował zazdrością wżerającą się w język jak stado żarłocznych motyli. Nie karmił cichej frustracji lubiącej rosnąć powoli, niezauważalnie wraz z kolejnymi porażkami. I to nie rozpacz tym razem zawodziła w uszach  głosem syreny pożarowej.
 Ten rodzaj gniewu był jak wilk pożerający mgłę o smaku cytrusów z ogrodu, do którego nikt nie powinien mieć wstępu.
 Mężczyzna wyszarpnął się z uchwytu i postąpił kilka kroków w tył, zatapiając się po uda w śnieżnej zaspie obok latarni. Rdzawe światło spłynęło na jego twarz i wyżłobiło głębokie cienie w zmarszczkach pod oczami, niby smutne pęknięcia na cerze ze szkła. Spod sinych powiek wyzierał chłodny mrok, z którym nie miały prawa równać się nawet najmroźniejsze, zimowe noce.
 Jak zaraza ciemność kwitła pąkami po pulsujących na szyi żyłach niby fioletowe pnącza cierni. Choć ciało musiał mieć młode, jak oświadczała prężna sylwetka, przypominał Adamowi wychudły z głodu cień bestii. Raz rozcapierzał, a raz zaciskał chude, smukłe palce o szponiastych kształtach.
 Adam rozumiał ten stan.
 Spiął się, gdy ciszę przerwało głośne, świszczące westchnienie, a potem jego uszy przeszył nieprzyjemny śmiech. Brzmiał jak mglisty poranek na sennym morzu. Nie był nachalny ani okrutny, ale między ponurymi falami czyhało coś niepokojącego. I bardzo głodnego.
 — Nie sądzę, żeby to była twoja sprawa — wymruczał powoli, wynurzając się z zaspy lekkim, ale chwiejnym krokiem.
 Teatralnym gestem strzepnął śnieg z ubrań i ostrożnie wygładził fałdy, jakby pieścił skrzydła ważki aniżeli poprawiał ubranie. Wyszukane gesty pękające w szwach od pruderii ociekały drwiną z prostolinijnej i naiwnej postawy Adama.
 — Nie chcemy problemów — dodał łagodnym tonem, który brzmiał, jakby starszy brat uczył młodszego liczyć do dziesięciu.
 Chłodny wiatr przegonił ponure cienie z twarzy, czyniąc ją szlachetnie doskonałą i równie okrutną. Na chwilę w jego oczach pojawiło się coś niepokojącego.
 — Oboje.
 Słowo przesiąknięte fałszywym dźwiękiem zabrzęczało w uszach Adama szeptem skrzydeł szerszeni.
 Nim zdążył je odgonić, w ciemności błysnęło srebrne żądło i cięło powietrze na wskroś.
 Adam odskoczył w tył z wilczym pomrukiem na ustach. Ostrze drasnęło kurtkę, rozległ się krótki dźwięk rozcinanego materiału i zgrzyt szczęk tak mocno zaciśniętych, że mogłyby zetrzeć zęby w pył.
 Kolejne warknięcie, zapach sztormowych fal, głodna morska bestia szarpiąca za gardziel ofiary. Kątem oka dostrzegł srebrny błysk po lewej. Tuż nad uchem zawirował mu głośny, świszczący oddech smakujący niczym skradziona mgła z cytrusów.
 Ognista czereda wściekłych ciem rozlała się w piersi Adama na samą myśl, że ktokolwiek śmiał zaburzyć harmonię ogrodu. Ślepł od czerwieni ich płomiennych skrzydeł i głupiał, gdy wszystkie razem zaczynały szeptać mu do uszu nienawistne słowa.
 Zachwiał się na granicy pomiędzy snem a jawą. Rozbudził go świszczący oddech. Odchylił się raptownie i poczuł jedynie płytki, piekący ból na policzku, jakby smagnęła go rozpędzona pszczoła.
 Odzyskał równowagę i próbował zapanować nad nierównomiernym oddechem, recytując w duchu stare wiersze, których babcia kazała mu się uczyć, kiedy był dzieckiem. Najlepiej zapamiętał ten o chłopcu ze srebrnym fletem i dziewczynce o motylich skrzydłach. Lubił melodię jego słów.
 Nim wilk zdążył się wycofać, Adam wymierzył cios pod żebra, a potem w szczękę. Skrzywił się na dźwięk obrzydliwego chrupnięcia wpisanego w akompaniament bolesnego jęku. Nie akceptował przemocy, ale tym razem coś kazało mu się mścić.
 Ciemna sylwetka zakołysała się na szarym tle śniegu, a po chwili nóż przeciął powietrze między nimi. Adam z trudem uniknął ataku. Odskoczył do tyłu i na chwilę zgubił rytm w wierszu. Oddech podszedł mu do gardła. Metal błysnął. Ciął wzdłuż piersi. Materiał zaskowyczał, lecz ostrze nie przedarło się do skóry.
 Adam zaparł się nogami w śniegu i wyciągnął ręce przed siebie, gdy mężczyzna znów zamachnął się do ciosu. Nóż prześlizgnął się po rękawiczce jak jadowity wąż. Poczuł zimny metal na skórze, a potem ból. Przy kolejnej szarży zablokował nadgarstek przedramieniem, a drugą ręką skrępował ruchy ramienia i przylgnął do jego piersi barkiem.
 Ćma wyszeptała mu do ucha kilka bluzg, które zapłonęły wściekłym wstrętem. Grzmotnął wilka kolanem w brzuch dwukrotnie, aż wydarł spomiędzy jego zębów charkliwy jęk. Naparł na niego z całą siłą, powalił na ziemię i dopadł jak wygłodniałe zwierzę do ofiary. Zacisnął dłoń w pięść i nie wiedząc, czy dalej kieruje nim złość, czy to już tylko ślepe podążanie za instynktem, uderzył go w twarz, gruchocząc nos z obrzydliwym trzaskiem.
 — Nigdy więcej nie zbliżaj się do tej osoby — warknął zajadle Adam głosem tak niskim i chropowatym, że nie był pewien, czy należy do niego.
 Zakrwawione usta mężczyzny wygięły się w śliskim uśmiechu, a nieprzytomne oczy powiodły po cieniu Adama nad nim. Lawirowała w nich zagadka, dziwna, pochłaniająca do cna, jak syrenie dłonie z mitologicznych powieści ciągnące w głąb bezkresnego oceanu nicości.
 Z trudem zdusił krzyk, gdy ostry ból przeszył jego udo. Spojrzał kątem oka na wystającą z mięśni nasadę noża, a potem stanęły mu mroczki przed oczami. Mężczyzna przyłożył mu w szczękę i wykorzystując chwilę dezorientacji, zepchnął z siebie.
 Przycisnął Adama do ziemi. Z dziką, szaloną burzą morską w oczach uderzył raz, drugi. Poruszał ustami, jakby coś do niego mówił, ale ćmy w uszach zagłuszyły wszystkie słowa i był w stanie tylko recytować wiersze babci. Znieczulały myśli.
 Kolejna fala bólu zalała prawą nogę, a metal zalśnił w dłoni mężczyzny. Strach miał zapach ogrodu przesiąkniętego krwią i zgniłym owocem.
 Adam poruszył się. Zmuszając ciało do posłuszeństwa, zacisnął palce na nadgarstku wilka i zatrzymał nóż tuż nad swoją szyją. Przestrzeń między nimi drżała od gorących oddechów, gniotła się w warczeniu dwóch agresywnych kundli. Zmęczonych, obolałych, ale nienawidzących tak bardzo, że to przydawało im siły.
 Coś zaszeleściło z boku. Adam wyłapał w powietrzu krótką dezorientację przeciwnika i jak chory drapieżnik z trudem powalający chorą łanię sięgnął po resztki sił. Wytrącił nóż z jego ręki. Zignorował pulsujący ból w nodze. Wynurzył się z morza śniegu i spróbował przygnieść ciałem wilka, lecz zakręciło mu się w głowie, gdy znowu rąbnął głową o ziemię, a coś przygniotło mu szyję.
 Każda jego myśl buzowała ze złości i tęsknoty do ogrodu. Każdy oddech łapał w imieniu mgły smakującej cytrusami. I każde warknięcie było jak prośba o szansę na zbliżenie się do niej. Chciał rozszarpać na strzępy wilka, który mu to uniemożliwiał.
 Wtem tuż nad jego uchem powietrze rozdarło się wpół pod wpływem bolesnego krzyku. Ścisk na gardle zelżał, oddech wpadł do płonących płuc i wtłoczył zdrowy rozsądek do spanikowanych myśli.
 — Ty pieprzony sukinsynu — warknął wilk, zapominając o Adamie.
 Poderwał się z jego piersi, skacząc w stronę drżącej sylwetki obok. Zachwiał się, gdy tylko postawił prawą nogę na ziemi i padł prosto w śnieg. W jego łydce sterczał wbity nóż.
 Ćma przewinęła się przez uszy Adama. Rzucił się za wilkiem. Otoczył go ramieniem tuż pod szczęką jak łakomy wąż i przycisnął.
 Recytował w myślach wiersz o złotej jabłoni, dopóki mężczyzna nie przestał się szarpać.
 Odsunął się prawie natychmiast, wpatrując się oślepłymi od strachu oczyma w nieprzytomnego wilka. Cały rój ciem nagle ustąpił i zostawił po sobie jedynie ciemną pustkę wypełnioną szelestem zmęczonego oddechu i odrobiną zapachu mgły.
 Podniósł głowę znad cienia mężczyzny leżącego u jego kolan. Ogród, którego szukał, stał tuż przed nim, ledwo trzymając się na nogach. Na ten zmizerniały widok rozlała się w nim przesadna troska i płomienista złość, która kazała mu chcieć jeszcze raz złamać nos oprawcy.
 Wierzchem dłoni otarł krew z ust i z trudem wstał z ziemi. Przez krótką chwilę nie czuł skutków bijatyki, ale gdy postąpił krok do przodu ból, jak rozpędzone stado dzikich wierzchowców, przebiegł po jego ciele. Ciężkimi pęcinami wbiły się w rozpalone mięśnie, wyrywając z ust jedynie cierpiętnicze stęknięcie.
 Zacisnął szczęki. Był ostatnią osobą, która powinna okazywać teraz beznadziejne samopoczucie. Przełknął głośno ślinę i jeszcze raz spojrzał na chwiejącą się sylwetkę.
 Objął ją ostrożnie, aby pomóc jej ustać, choć sam nie trzymał się najlepiej. Odetchnął cicho i nabrał zimnego powietrza pełnią płuc, nie tylko dlatego, że próbował uspokoić oddech. Potrzebował zapachu ogrodu.
 Dopiero teraz wyczuł, że był to elf i, jak wnioskował po sylwetce, młody chłopak. Zląkł się, doskonale znając stosunki między jego rodzimą a elfią rasą. Ojciec nie raz miewał z nią zatargi i nie raz powtarzał swoim dzieciom, aby miały się na baczności w towarzystwie jej przedstawicieli. Adam pamiętał, jaki wściekły ojciec czasem wracał do domu, a potem przy obiedzie żalił się żonie, że ma dość awantur z elfami.
 „Niedorzeczność.”
 I nagle zima zniknęła. Pojawiło się lato, gdy chłopiec bez słowa wtulił się w Adama. Księżyc zabłysnął żywym światłem słońca i gwiazdy zatonęły pośród błękitu mórz na sklepieniu nieba. Dookoła zakwitła zorza utkana z barw, których nazwy zaginęły dawno temu albo jeszcze nie zaistniały w mowie. Przeraźliwy wiatr zaś zatoczył koło nad ich głowami, a potem opadł jako deszcz kwiatów. Wszystko wydawało się o wiele prostsze; myśli ograniczyły się tylko do jednej chwili i do jednej osoby.
 P o t r z e b o w a ł  jej obecności.
 „Ale na wszystkich świętych, to jeszcze dziecko.”
 Niezrozumiała, ciepła energia rozlała się łagodną falą po ciele Adama. Wytopiła cały ból i pozbyła się przenikliwego zimna ze skóry, a potem zniknęła razem ze wszystkimi ranami tak szybko, jak się pojawiła. Zamrugał zaskoczony i wyprostował się. Ostrożnie przeniósł ciężar ciała na nogę, która jeszcze przed chwilą boleśnie pulsowała.
 Adam uśmiechnął się, nie wiedząc czy do siebie, czy do elfa, choć wtulony w jego pierś nie mógł tego dostrzec. Odsunął się i pomógł mu wyjść z głębokiego śniegu na ścieżkę.
 — Mieszkasz gdzieś w pobliżu? — odezwał się zadziwiająco łagodnie, pomimo cierpkiej i twardej chrypy w głosie. — Chciałbyś do kogoś zadzwonić?
 Oczy chłopca prędko i lękliwie skakały od Adama do przypadkowych punktów zawieszonych w przestrzeni. Milczał przez chwilę, jakby zabrakło mu słów, aż wreszcie pokręcił nerwowo głową. Srebrzyste, zlepione od śniegu włosy przylgnęły do gładkiego czoła.
 — Nie mogę teraz wrócić do domu.
 Jego głos poruszył sercem Adama. Był delikatny i ulotny, brzmiał wiosennym wiatrem mknącym przez leśne zbocza, niosącym sekrety świata i zapomniane historie. Układał się w piosenkę, która raz zasłyszana, graweruje melodię w pamięci i pozostaje do samego końca.
 — Nie wiem, co robić — dodał po chwili.
 Wyraźny lęk odmalował się na pieśni jak zbyt luźna struna w instrumencie.
 Adam westchnął, zastanawiając się nad tym, co powinien zrobić. Wcisnął zmarznięte ręce do kieszeni podartej kurtki i wbił paznokcie w skórę wewnątrz dłoni. Naiwnie prosił, aby ból odgonił to natrętne uczucie. Nic dobrego mu z tego nie przyjdzie.
 — Jak ci na imię? — spytał, aby przerwać przedłużającą się ciszę.
 Elf błądził spojrzeniem dookoła, jakby czegoś szukał.
 — Mam… Mam na imię Einar… — odpowiedział wreszcie tonem spłoszonego dziecka, które przyznawało się do winy.
 Adam poczuł się z tego powodu jeszcze gorzej. Odetchnął.
 Nie mógł go tu zostawić. Instynkt i poczucie winy skutecznie wyniszczyłyby go przez zaledwie jedną noc. Na moment uciekł wzrokiem w stronę latarni nad nimi i powstrzymał się przed puszczeniem kwiecistej wiązanki przekleństw.
 — Adam — Spojrzał na Einara. — Mieszkam niedaleko. Tuż za parkiem. Mogę cię przenocować, a rano odstawię do domu, co ty na to?
 Ciężkie milczenie zawisło w powietrzu między nimi. Jedyne, co słyszał Adam, to krótki, urywany oddech chłopca wmieszany w szelest gałęzi na wietrze. Wydawało mu się, że czas stanął w miejscu.
 — Dziękuję. — Einar otarł twarz dłońmi i odwzajemnił spojrzenie Adama.
 Nie potrafił odgadnąć ich koloru w ubogim, rdzawozłotym świetle lampy ulicznej, ale to były wyjątkowe oczy. Nieobecne i rozmarzone. Rozciągnięte jako firmament bezkresnej abstrakcji idealizmu; musiały widzieć znacznie więcej niż on czy większość społeczeństwa. To były oczy artysty, którego nie ograniczały ramy rzeczywistości i chłodnego pragmatyzmu.
 — Naprawdę nie masz nic przeciwko?
 Adam zaprzeczył ruchem głowy i schylił się po leżący w śniegu plecak z narzędziami. Zarzucił go na ramię.
 — Nie. Żyjemy dosyć skromnie, ale znajdziemy dla ciebie miejsce. Tylko rankiem może być trochę głośno. Mieszkam z młodszym rodzeństwem. — Uśmiechnął się uprzejmie.

***

 W plecaku odnalazł niewielki pęk kluczy z różowym breloczkiem w kształcie serca. Wyglądał osobliwie rozczulająco na dłoni ze zgrubiałą od pracy i wysuszoną od zimna skórą. Otworzył drzwi z cichym szczęknięciem zamka brzmiącym jak nieśmiałe powitanie.
 — Proszę, postaraj się być cicho. Nie chcę nikogo obudzić — zwrócił się do Einara, zanim wpuścił go do środka.
 Od razu uderzył Adama szepczący zapach suszonych ziół i niedawno pieczonych ciastek. Zawsze czuł ogromną ulgę, gdy wracał do domu. Godziny spędzone w pracy często zamieniały się w dni, miesiące, lata; spędzał w tym miejscu mało czasu, że codziennie do niego tęsknił.
 — Adam? To ty? — Z kuchni wyjrzała drobna, smukła dziewczyna ubrana w zieloną, kwiecistą piżamę.
 Miała długie, kasztanowe włosy, które niedbałym warkoczem spływały po szczupłym ramieniu. Okrągła, piegowata twarz rozweseliła się na widok brata i migdałowe oczy rozjaśniały przyjemnym uśmiechem wraz z wąskimi, ale kształtnymi ustami.
 — Ruth? Czemu jeszcze nie śpisz? Zmiataj do łóżka. — Zmarszczył brwi, bynajmniej nie wyglądał groźnie.
 — A to kto? — Ruth zignorowała Adama i podejrzliwym wzrokiem zmierzyła gościa od stóp do głów.
 Na moment jej twarz wyrysowało dziwne, niepojętne uczucie i otworzyła usta, jakby chciała powiedzieć coś więcej, ale się rozmyśliła. Niepokój wykrzywił jej oczy.
 — Einarze, poznaj Ruth, moją siostrę. Ruth, poznaj Einara. Nie ma, gdzie się podziać, więc zaproponowałem mu, że prześpi u nas tę noc, a rano go odprowadzę do domu — odparł Adam i zrzucił z ramienia brzęczący plecak.
 Niedbale wcisnął go pod ścianę koło drzwi do kuchni, co Ruth skwitowała niezadowolonym burknięciem jak zmęczona nieporządkiem matka. Czasem bywała najbardziej dojrzała w tej rodzinie, dlatego to głównie przed nią uciekała reszta rodzeństwa, kiedy nie miała humoru i ona zajmowała się większością domowych spraw.
 — Nie kładź tego tam. Ktoś się potknie. — Spojrzała z wyrzutem na brata, lecz po chwili jej spojrzenie nabrało barwy zmartwienia. — Co się stało z twoją kurtką?
 Adam powiesił ją na wieszaku obok kurtki Einara, a potem machnął niedbale ręką, jakby odganiał natrętną muchę.
 — Nic takiego. W zakładzie siadło ogrzewanie i musiałem ją mieć cały czas na sobie. Widocznie gdzieś się zahaczyłem, gdy naprawialiśmy instalację w kotłowni.
 Zacisnęła usta w wąską kreskę. Adam wiedział, że mu nie uwierzyła. Była zbyt bystrą i przenikliwą obserwatorką, aby mógł przed nią ukryć prawdę. Znała go prawie na wylot, cieszył się jednak, że rzadko przyznawała, ile rzeczy zdążyła już odkryć w jego zmęczonym spojrzeniu i drżących dłoniach.
 — Jesteś głodny? — zwróciła się z ciepłym uśmiechem do elfa, nie drążąc dalej tematu.
 Einar wyglądał na zmieszanego. Wręcz kurczył się w sobie, nerwowo spoglądając na Ruth, która go nie poganiała i cierpliwie czekała na odpowiedź. Do złudzenia przypominała ich matkę; piękny, ciepły promyk słońca w deszczowy dzień. Roztapiała zgorzkniałe serca, przynosiła ulgę zmęczonym myślom i leczyła zasmucone oczy.
 Westchnęła krótko, gdy Einar pokręcił głową, a potem Adam wyczuł jej spojrzenie na sobie i natychmiast oderwał wzrok od bladych włosów chłopca opadających na długie, elfie uszy i białą szyję. Wydawał się teraz jeszcze smuklejszy, jeszcze bardziej mglisty niż przedtem niby ulotny duszek natury, który spłoszony zbyt głośnym oddechem mógł nagle zerwać się do lotu i zniknąć.
 — Przyniosę zapasową pościel. — Odchrząknął, aby przerwać ciszę.
 Ciężar świdrujących oczu Ruth zaczął powoli załamywać mu kark. Jej wzrok przenikał prosto do myśli i duszy. Sprawiał, że Adam czuł się jak przykuty do krzesła łańcuchami. Bezbronny i mały, rozczytywany za pomocą prostych słów niczym elementarz dla przedszkolaków.
 — Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzała kanapa w salonie. Mogę użyczyć ci swoje łóżko, ale nie wiem, czy chciałbyś spać w towarzystwie nierozgarniętego nastolatka i nadpobudliwego dzieciaka. — Na wzmiankę o pozostałej dwójce rodzeństwa w jego głosie rozpłynęła się troska brzmiąca jak strumień miodu.
 — Mogę przespać się tam, gdzie znajdzie się miejsce. I tak wiele dla mnie zrobiłeś. Nie chcę naruszać waszego ładu — przemówił prawie od razu tonem łagodnym niby melodyjny szelest wiatru między świeżymi pąkami kwiatów w ogrodzie.
 Tętno Adama biło w rytm jego słów i milkło, gdy Einar cichł, aby złapać oddech. Nagle wszystkie historie, jakie poznał w dzieciństwie, straciły barwy i magię podsycaną przez dziecięce marzenia o znalezieniu tej jedynej miłości. Żadna z nich nie mówiła prawdy, żadna z nich nie wspominała, że to takie trudne.
 — Nie przejmuj się. W tym domu nigdy nie było, nie ma i nie będzie ładu. — Zabrał plecak z podłogi i zniknął na moment za rogiem w kuchni. — Ruth, proszę, bądź tak miła i przynieś Einarowi coś z mojej szafy. — Wrócił na korytarz, zerkając przelotnie na Einara i natychmiast uświadomił sobie, jak ogromna różnica w sylwetkach między nimi występowała.
 Z głośnym westchnięciem przetarł dłońmi twarz.
 — Albo lepiej coś z szafy Simona — dodał, zanim Ruth zatopiła się w kleistych ciemnościach sypialni, którą dzielił z dwójką braci. — Poczekaj tu na nią, zaprowadzi cię to łazienki. — Skinął głową.
 Salon rodziny Barrow był wyjątkowo przytulnym miejscem, które pachniało całą gamą uczuć wylewanych przez lata. Można było wręcz spijać woń wspomnień ze zdjęć, porcelanowych figurek, książek, obrazów albo mebli, jakby nic tu nie było bez powodu. Nawet ta wiekowa, pęknięta doniczka, z której zawsze wysypywała się ziemia albo ta zacerowana, bladozielona zasłonka w szerokich oknach balkonowych. Wszystko to tonęło w mdłym, żółtym świetle zakurzonych lamp przy suficie i nieśmiało kryło przed ciekawskimi oczami zapomniane dawno temu baśnie. Każda chwila tu spędzona napawała Adama przyjemną satysfakcją, że on również pozostawia tu po sobie kolejne historie z zadatkami na zapomniane.
 Rozłożył na kanapie pościel pachnącą lawendą, a potem uprzątnął walające się po podłodze zabawki Fabiana i Irene.
 — Kiedy zamierzasz mu powiedzieć?
 Słowa zagrzmiały jak przeraźliwa burza podczas sztormu. Rozszalałe fale rozłupały klif niby szklany kieliszek.
 — A ty kiedy zamierzasz poprawić tę mierną z matematyki?
 — Odpowiedz na pytanie.
 — Ty też.
 Usłyszał, jak Ruth nabiera powietrze w płuca i z głośnym świstem wypuszcza je między zębami.
 — Zamierzasz w ogóle mu powiedzieć?
 Zapadła ostra cisza, jakby zaraz nieboskłon miał załamać się rozcięty wpół przez palący jęzor błyskawicy.
 — Nie wiem.
 Ruth parsknęła.
 — Jeśli ty mu nie powiesz, ja to zrobię.
 Wypłoszone uderzenie wypłoszonego jak motyl serca.
 — Nie zrobisz tego, moja droga.
 — Potraktuj to jako zemstę za tę awanturę, którą zrobiłeś na zebraniu z rodzicami w szkole.
 — Nie moja wina, że rodzice twoich kolegów i koleżanek to takie cepy. — Wzruszył ramionami.
 — Teraz moja wychowawczyni myśli, że żyję w domu wariatów.
 — A czy tak nie jest?
 Westchnęła. Choć był odwrócony do Ruth tyłem i jej nie widział, był pewien, że ze złości przygryza właśnie wargę.
 — Adam, musisz mu powiedzieć — prawie wyszeptała; słowa zadrżały w jej ustach. — Poświęcasz całe swoje życie, żeby się nami opiekować, ale w końcu dorośniemy. — Przerwała, przełknęła głośno ślinę. — Ty też powinieneś.
 Adam położył na szklanej ławie do kawy lalkę Irene.
 — Nienawidzę cię, Ruth.
 — Ja ciebie też.
 — Co jutro na obiad?
 — Chyba dzisiaj. Jest już dawno po północy.
 — Nie uznaję następnego dnia, zanim nie pójdę spać.
 — A pojawisz się w ogóle na obiedzie?
 — Jutro nie pracuję.
 — Dziś.
 — Jak zwał, tak zwał. Czas jest względny. To co na obiad?
 — Dowiesz się, jak nadejdzie pora.
 Zaśmiał się pod nosem i odwrócił w stronę wyjścia, lecz Ruth zdążyła już odejść, a zamiast niej w drzwiach stał Einar w ubraniach Simona. Prawie leżały jak ulał.
 Wciąż roztaczał dookoła siebie słodką woń mglistego ogrodu, pomimo płynu do kąpieli o zapachu czekolady.
 — Jesteś wreszcie — zagaił gładkim, radosnym tonem, jakich zwykle się używa, gdy próbuje się coś ukryć. — Mam nadzieję, że będzie ci tu wygodnie. Potrzebujesz czegoś jeszcze?
 — Coś jest nie tak..? Przeszkadzam twojej rodzinie? — odparł ściszonym głosem, wyraźnie przepełnionym strachem.
 Poczuł ukłucie w piersi. Nagłe i bolesne, porównywalne do przeszywającego spojrzenia Ruth.
 — Skąd ten pomysł? Mamy niewiele, ale nigdy nie skąpimy gościnności. — Uśmiechnął się, próbując zdusić szalejący w jego piersi tabun ciem z parzącymi skrzydełkami.
 — Twój głos się zmienił... Chciałbym… wiedzieć, co się stało. — Uciekł wzrokiem i wbił go w bordowy dywan rozłożony na jasnych panelach.
 Adam słyszał własny oddech. Wydawało mu się, że grzmiał jak wicher pomiędzy ostrymi szponami skał w górach. Głośno, ostro, tnąc mgły na wskroś i pożerając niewinne gwiazdy z nieba jak mściwy ojciec natury.
 — To nic istotnego. — Opadł  na fotel obok okna i oparł głowę na dłoni.
  Słowa, które wypowiedział, zostały zagłuszone przez rój brzęczących myśli w głowie i kołatający gorąc w piersi.
 Nie wiedział, jak kontynuować. Milczał więc, aż cisza między nimi nie stała się tak ciężka, że gdyby uczynić ją materialną, przebiłaby się przez podłogę.
 — Pewnie już zdążyłeś się zorientować, że jestem wilkołakiem. — Zawsze uczono go tak, żeby był dumny ze swojego pochodzenia i nigdy się go nie wstydził, lecz tym razem wyrosła mu w gardle ćma gardząca tym, kim jest.
 Pomimo tego, że wilkołaki za dawnych czasów chroniły elfy przed ludźmi i nie raz przelewały krew w imię dobra swoich stworzycieli, nie doczekały się należnego szacunku wśród części elfiego społeczeństwa. Dlatego obawiał się, że jeśli nazwie swoją istotę po imieniu, Einar potraktuje go jak zdziczałe zwierzę. Zawsze głodne, agresywne i prostackie.
 — Możesz nie chcieć mi uwierzyć, ale… — zaczął, lecz głos uwiązł mu w gardle.
 Spojrzał na Einara pełen niepokoju i ogłuszającej burzy w głowie. Wstał powoli z fotela i zrobił dwa kroki w jego stronę.
 — Einar, proszę, spójrz na mnie.
 Ledwo słyszał swój głos. Ginął w chciwych łapach wiatru i szumie zatrwożonych drzew. Grzmiało. Świetliste łuny raz za razem przeszywały przestrzeń w jego myślach. Wstrzymał oddech, gdy jego oczy spotkały się z żywymi jak ogień oczami elfa.
 — Jesteś mi przeznaczony.
 Słowa uleciały. Równie szybko, jak się pojawiły i cisza zaległa w czterech ścianach salonu niby dusząca mgła. Zniknął sztorm, zniknęła burza i huczące myśli, wręcz wydawałoby się, że nigdy nie zaistniały. To było tak bolesne i jednocześnie tak łatwe.
 Adam potrzebował trzech oddechów, żeby zrozumieć, co zrobił.
 — Wiem, że to może być dla ciebie trudne. Zwłaszcza, że jesteś elfem. — Nerwowo zastukał palcami o blat stołu, na którym zwykle jadali wspólne posiłki. — Dlatego nie oczekuję akceptacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz