31 stycznia 2020

Od Valentino Cd. Nataniel

Choć od samego poranka podskórne napięcie łączące w ścisły splot niewytłumaczalną ekscytacje z niepokojem podrażniało go niewyobrażalnie swoją instynktownością, od kiedy przekroczył próg swojego skromnego mieszkania z tymi samymi co zawsze zimnymi oczyma patrzył na wszystko co mijał. Jak co dzień prosił Boga o siłę, by mógł jej dać jak najwięcej swoim pacjentom. Stoicki spokój był wymogiem profesjonalizmu, od którego nie mógł odstępować w pracy, bowiem ona również była jego misją od Pana, misją pomocy. Bez niej dokonywanie sądów mogłoby stać się niezrównoważonym mordem, karmiącym jego zepsutą naturę demona. Opieka nad tymi, na których Stwórca zesłał najcięższe próby wiary, przypominała mu o celu. Próbując ocalać ich zagubione w ciemności dusze, próbował wyrwać swoją z niedającego się wyplewić grzechu swojej rasy. Nie był to jednakże grzech pierworodny, dający się zmyć z pierwszych ludzi chrztem a przyrodzona ohyda. Gdyby miał próbować zmyć ją z siebie, przedarłby się przez skórę i mięśnie, a szorując ze swojego koszmaru kości, byłby równie brudny.
Stabilizując się więc w niedającym spokoju oczekiwaniu na nieznane, Bost z powagą wszedł do recepcji, gdzie został przed chwilą przywołany. Jego ciemne oczy od razu dostrzegły jasną postać opierającą się o kremową ścianę pomieszczenia. Przystanął uderzony całą mocą absolutu zamkniętego w zamyślonych oczach namalowanych pod delikatnym łukiem brwi. Jeśli pozorne zimno bijące z czarnych ślepi demona, było jedynie zabijanym ogniem podziemi, to ów szary chłód anielego wejrzenia był właśnie szczytem nieboskłonu, najczystszym w swojej mroźnej beznamiętności. Choć tylko na moment Valentino pozwolił sobie zgubić stonowaną formę, w mgnieniu tejże chwili dojrzał wszystko co nadawało sens boskiej kreacji.

- Pan Natsuhi – wywołał jasnowłosego, z pozoru zupełnie bezmyślnie odruchowym tonem. Odwiedzający szpital mężczyzna wstał i widać było, że rozpoznał Griffitha. Świadomość tego rozpłynęła się po odrętwiałych całodniowym napięciem diabelskich członkach. Jednakże, tak samo jak skrzydlaty wizytator, nie dał temu wyrazu. W odpowiedzi na milczenie drugiego, czarnowłosy powiedział tylko krótkie:

- Zapraszam do gabinetu – spoglądając jednocześnie na seraficzne lica niższego. Niezwłocznie po tych słowach, ruszył korytarzem. Nie odwracał się, słyszał jednak, że anioł podążył za nim. Niewielki moment przejścia dobrze przewietrzonym korytarzem, dał Valentino dodatkowy moment na opanowanie rozpędzonych uczuć rozgrzewających jego zewnętrzną barierę. Czy to miało powiedzieć mu przeczucie prześladujące go odkąd otworzył dziś oczy? Czyżby Pan zechciał w ogromie swej łaski  dać mu kolejną szansę ujrzenia jego najdoskonalszego dzieła? Musiał pozostawić te pytania wieczornym modlitwom, teraz bowiem nie był swoją odrębną osobą, a medium łączącym zewnętrzną troskę z dochodzącą do sił pacjentką. Dotarłszy do drzwi gabinetu, otworzył je przed skrzydlatym, by wpuścić go przed sobą. Tamten podziękował po czym wszedł do środka. Była to ostatnia chwila na ostateczne zatamowanie widocznych sygnałów niestabilnego chaosu rozpętanego pod skórą demona. Niemalże ostateczną klęską tego przedsięwzięcia było znaczące spojrzenie Bożego Sługi posłane Bostowi. Wyprostowany jak struna, również wszedł do pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. Przeszedł jak najpewniej do fotelu i usiadł, odgradzając się niemetaforycznie od bliskości anielskiego blasku Nataniela, który przytłaczał próby zachowania zupełnej obojętności.

- W czym mogę panu, czy raczej pani Annie Cheney pomóc?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz