Moja naturalna apatia nasiliła się ostatnimi czasy. Jedyne, na co miałem ochotę, to siedzenie na parapecie i przyglądanie się istotom w dole. Nawet mój duch wyciszył się niczym skulony przed kominkiem kundel. Zaskoczyło mnie to, gdyż nigdy nie posądzałem go o takową umiejętność. Odkąd pamiętam, miotał się, jak nadpobudliwy szczeniak. Właśnie dlatego stwierdziłem, że potrzebuję przerwy. Wyrwania się ze spokojnego i poukładanego życia.
Było to jednak trudne. Pewnie dla wielu wyda się prostym zatrudnienie jakiegoś pracownika, który zajmie się interesem. Podpisanie umowy, a następnie udanie się na zasłużony wypoczynek. Ja jednak, jak na osobę pozbawioną emocji miałem dość sporo problemów ze sobą. Na czele wymieniałem zawsze zbyt bujną wyobraźnię i przewrażliwienie na punkcie znanych mi miejsc. Nie miałem problemu z wymienieniem kilku mniejszych lub większych katastrof, które mogły się przydarzyć podczas mojej nieobecności. Począwszy od prostej kradzieży a zakończywszy na puszczeniu całej piekarni z dymem. Można powiedzieć, że mój przypadek klasyfikował się na pomoc psychiatryczną albo przynajmniej psychologiczną. Nie bałem się o brak dochodów, a raczej przymus zmian. Miałem pewność, że nie byłbym na nie gotowy. Szczególnie do tego momentu pałałem niechęcią.
Po dwutygodniowych poszukiwaniach zgłosiła się do mnie pewna elfka, która wydała się idealna. Nie zadała zbytnich pytań, potrzebowała krótkiego zatrudnienia oraz dość spokojnej pracy. Siedem dni trwał jej okres próbny, w którego czasie wspólnie siedzieliśmy za ladą. Zazwyczaj towarzyszyło nam milczenie. Czasem miałem zaszczyt posłuchać jej historii. O mężu, teraz już dorosłych dzieciach, a nawet przyjaciółkach. Wydawały się one o wiele bliższe teraźniejszości niż rodzina, która już dawno ją opuściła.
Wreszcie nadszedł urlop. Amanda i jej życie nie zdołali wyrwać mnie z letargu. Do tego od zawsze potrzebowałem dużo silniejszych bodźców niż rozmowa, czy opowieści obcej osoby. Przez moje obojętne odpowiedzi, przeważnie pełne monosylab, nie zdziwiłbym się, gdyby zapamiętała mnie jako dość oschłą osobę, ale zbytnio mi to nie przeszkadzało.
Pierwszy dzień wakacji spędziłem w domu. Oddając się drzemką i mojemu ulubionemu ostatnio zajęciu - monitorowaniu podwórka. Odwiedziłem raz piekarnie, a upewniwszy się, że wszystko gra, zacząłem zastanawiać się nad następnym dniem. Miałem całkiem sporo możliwości, ale tylko dwie wydały mi się warte rozważenia. Wybranie się do lasu albo do dolnego kręgu. Pierwsza opcja była bezpieczniejsza. Wcale nie bałem się istot zamieszkujących drugą część miasta. Po prostu zawsze wydawało mi się, że tam o wiele łatwiej mnie rozpoznać, dużo prościej znaleźć znajomą twarz. Nie musiała być to prawda, prawdopodobnie były to tylko moje wyobrażenia, a jednak skutecznie zadręczały mnie na tyle, bym niechętnie podchodził do wycieczki w te rejony. Las natomiast zdawał mi się dużo spokojniejszy. Chodziłem tam by się wyciszyć i nostalgicznie powspominać minione lata, do których mimowolnie byłem przywiązany. Tym razem nie o to mi chodziło. Myślenia miałem po uszy.
Około trzeciej nad ranem podjąłem ostateczną decyzję. Zarzuciłem na grzbiet szarą pelerynę z kapturem, po czym wyszedłem z domu. Pod czarnym płaszczem nocy minąłem granicę. Przeszedłem na przełaj kilka ulic, a chwilę później zalała mnie pierwsza fala dźwięków, zapachów oraz świateł. Wszystko docierało do mnie jednak z lekkim przytłumieniem. Duch się ożywił, to miejsce kojarzyło mu się z polowaniem, a co za tym idzie z posiłkiem. Zmiana była jedynie kwestią chwili. W drugiej postaci otoczenie wydało mi się wyraźne. Jakbym miał wadę wzroku i założył okulary. Wspiąłem się szybko po budynku, nie robiąc sobie wiele z grawitacji. Oczywiście nie mogłem tak po prostu latać, ale gdy do gry wchodziła powierzchnia płaska, bez problemu unosiłem się z jej pomocą w górę lub schodziłem w dół. Przypominało to nieco zmianę płaszczyzny poruszania się. Niestety ciężko było mi ocenić obiektywnie jaka zależność między tym zachodziła.
Pode mną inni spędzali swoje własne noce. Ciekawe lub nudne, tak czy inaczej niekrzyżujące się z moją. Wiele woni mieszało się ze sobą, a mimo to potrafiliśmy odsiać te bardziej obiecujące.
Zawsze przemiana na terenie zamieszkanym przez istoty magiczne wydawała mi się czymś gorszym, gdyż ludzie rzadko stawali się dla mnie interesującym celem. Od zakończenia wojny zostało to moim największym atutem. Potrafiłem wyczuwać poziom i rodzaj magii innych. Chociaż może to wyolbrzymienie. Umiałem to zrobić jedynie w czasie nowiu, z którym byłem związany, a w dodatku szczegóły ujawniał mi duch. Bez niego byłem w tym beznadziejny.
Podążyliśmy w kierunku młodej elfki, wiedzeni niewidzialną nicią. Zawsze mieliśmy słabość do mięsa elfów. Siedziała na niewielkim balkonie, co chwilę zaciągając się papierosem. Jej wzrok z rozmarzeniem wędrował po delikatnej łunie górnego kręgu. Przez chwilę zastanowiłem się, co może chodzić jej po głowie. Kilka sekund, po których upływie powoli spłynąłem z dachu wprost na nią, mimowolnie oblizując szereg ostrych kłów. Wyczuła moją obecność, a nawet sięgnęła do cholewy buta po sztylet. Gdybym miał ciało, prawdopodobnie by mnie to zabolało. To ona została zraniona. Chwilę wpatrywała się we mnie z zaskoczeniem i przerażeniem, ale gdy tylko mocniej zacisnąłem szczękę na jej szyi, łamiąc kark, wszystkie uczucia z niej uleciały.
Nie czekając, aż ktoś przeszkodzi mi w posiłku, szybko pochłonąłem trupa. Nie zawracałem sobie głowy czymś tak prozaicznym, jak omijanie kości czy patroszenie ofiary. W końcu mojego organizmu i tak to nie obchodziło.
Wkrótce jedyną oznaką mojej obecności na balkonie zostało kilka kropel krwi i wciąż dymiący na posadzce pet. Byliśmy najedzeni, ale w żadnym wypadku niezaspokojeni. Duch znów wyczuł ciekawy zapach i zgonie podążyliśmy w jego kierunku. Tym razem nie był mi on znany. Może to przez jego nowatorskość, ale raczej trzymałbym się teorii, że to duch nie chciał mi go wyjawić. Potrafił być skurkowaniec wredny.
Zatrzymaliśmy się przed krawędzią budynku, tworzącego ślepy zaułek. Poczułem nieprzyjemny zapach krwi wilkołaka. Chwilę później spostrzegłem, co było jego przyczyną. Obserwowanie innego, polującego Wendigo, w dodatku wolącego zupełnie inne ofiary, było dość intrygujące, by zatrzymać mnie w miejscu wystarczająco długo, ażeby pozwolić mu ukatrupić ofiarę. Gdy jednak krewniak dobił wilkołaka, przestało być ciekawie. Cicha chęć rozrywki kazała mi zsunąć się na dół i nawiązać kontakt z drugim drapieżnikiem. Ten od razu zaczął warczeć i cofać się z ciałem, co lekko mnie rozbawiło. Zamierzał zacząć się posilać, ale moje ostrożne zbliżenie się skutecznie mu to uniemożliwiło. Właściwie dość nisko upadłem, by zabawiać się psuciem komuś posiłku. Wtedy jednak nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.
W końcu przysiadłem sobie na ziemi, zaburzając jego spokój, ale nie zamierzając na razie podchodzić. Nie chciałem walczyć, a jedynie nieco go podenerwować. Przechyliłem głowę nieco w bok, chcąc pokazać, że traktuję tę sytuację niepoważnie. Zdawało mi się, że nie tylko różnimy się fizycznie, co było normalne dla naszego gatunku. Chodziło tu raczej o naszą relację z duchem. Zdawał się z nim bardziej scalony, zgrany.
Gdy ciało zniknęło w jego paszczy, postanowiłem zrobić drugie podejście. Wolno podniosłem się i posunąłem w jego kierunku. Łowca już szykował się do ataku, kiedy poczułem, że dalej podejść nie mogę. Coś zacisnęło się tuż pod moją odsłoniętą czaszką. Postawa mojego niedoszłego przeciwnika zelżała. Teraz był raczej nieco zaskoczony. Nie mogłem go jednak dalej obserwować, gdyż zakręciło mnie w nozdrzach i kichnąłem potężnie. Dostałem w tym momencie napadu. Przysiadłem na ziemi zdolny tylko i wyłącznie do kichania. Nie dawałem sobie rady nawet z myśleniem.
<Hay?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz