29 marca 2018

Amor: Canis


Za zakrętem zauważyłem mężczyznę w kapturze. Bardziej, w zasadzie usłyszałem rzucone przez Amora przekleństwo, wtedy uniosłem swój łeb i przyjrzałem się dokładniej, któż to ucieszył się tak na mój widok.  I cóż mogłem zrobić, w sytuacji, gdy osoba, którą tropiłem,  nagle rzuciła się do ucieczki?  Zanim zdążyłem się zastanowić, czy Amor ma jakieś wsparcie, czy nie, czy to w ogóle jest bezpieczne, już skoczyłem w pogoń. Zerwałem się do przodu,  długimi susami nabierając pędu. Śnieg pokrywający ziemię nie przeszkadzał mi wcale - długie pazury pomagały, by uzyskać bardzo dobrą przyczepność.

Nie byłbym w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatnio faktycznie biegłem w wilczej formie, a nie truchtałem, co byłoby odpowiednikiem ludzkiego marszu albo walczyłem, co nie wymagało biegania. Nie myślałem  o tym w tamtej  chwili, bardziej skupiony na tym, by zatrzymać ofiarę. Liczyło się tylko złapanie Amora, bo nie strzelił, widocznie amunicji nie miał, a potem, by porzucać nim trochę, by nastraszyć i zniechęcić do dalszej ucieczki. Liczyło się tylko, by dopaść i złapać.
Skoczyłem  obok Amora, wpadając na niego łopatką, tak, że ten przewrócił się. Kątem oka zauważyłem, że łuk w dłoni wariata zmienił się w ostrze.  Zauważyłem ruch, zgięcie w łokciu zdradzające zamiar pchnięcia i zarzuciłem szybko  łbem. Zacisnąłem zęby na ramieniu, długie kły wbiły się głęboko, a krew trysnęła mi w pysku. Ciężka, lepka posoka spływała z warg. Usłyszałem wrzask bólu, i poczułem, że Amor uderzył  mnie na odlew zdrową ręką. Błysnąłem oczami, bardziej rozdrażniony, że Amor próbował jeszcze czegoś tak mizernego.
Pociągnąłem w swoją stronę, robiąc krok do tyłu. Amor siadł, ale zdążył mnie chwycić i szarpnąć za ucho. Wściekły, zacisnąłem mocniej zęby, nie zważając na szkody, które mogłem wyrządzić. Zignorowałem trzask łamanej kości, należało mu się, za to wszystko co odwalił.  Demon przewrócił się na brzuch.  Skorzystałem z tego i podciągnął go kawałek do Rezydencji. Ale ten sukinsyn złapał śnieg i wcisnął mi w oko.
Puściłem jego ramie, szarpiąc łbem do tyłu, ale jednocześnie nadepnąłem  na plecy Amora, uniemożliwiając mu wstanie, przełożyłem część ciężaru na prawą łapę. W końcu nie chciałem połamać chłopakowi żeber i przypadkiem go zabić. Potrząsnąłem łbem, strzepując resztki śniegu i  chwyciłem za materiał na plecach chłopaka.  Obróciłem się, i zacząłem ciągnąć go pomiędzy swoimi przednimi łapami, przechodząc w trucht.
- Puszczaj! Jeszcze nie skończyłem! - Zignorowałem wrzaski, tak głupie, że nawet nie miałem ochoty marnować oddechu na warkot. Nie spostrzegłem kolejnego zamachu aż do chwili, gdy nóż ciął mój brzuch do krwi. W zasadzie, poczułem jedynie piekący ból. I to by było na tyle, ku mojemu zdziwieniu.  Zresztą,  jak się okazało, nie rana sama w sobie stanowiła problem.
Doskoczyłem znów do Amora, wgniatając go łapami w śnieg. Zawęszyłem, bo coś było bardzo nie w porządku. Amor pachniał dziwnie. Nie tak jak przed chwilą, krwią, którą z niego wytoczyłem i popiołem. Czyli zapachem demona. Teraz pachniał słodko. Przyłożyłem nos do karku Amora. Wciągnąłem mocno powietrze. Amor nie powinien tak pachnieć,  przemknęło mi  przez myśl. Pachniał jak  suka podczas godów. Wzdrygnąłem się, ale było juz nieco za późno, organizm dawał o sobie znać. A  tak długo nie czułem tego zapachu. Unikałem go jak ognia, przecież nie chciałem tworzyć kolejnych zjebów jakimi byłby Canisy Juniory.
Amor zasłonił dłońmi kark, a ja warknąłem cicho na to zachowanie.  Zszedłem łapami, pozwalając by mój Amor zmienił pozycję na klęczącą. Próbowałem sie otrząsnąć, z pożądania, które mnie trawiło. Które szeptało mi, bym wziął to co mi się należy, jak mówił zapach Amora, tu i teraz. Bo przecież mógłbym, kto by mnie powstrzymał?   
Chwyciłem znów za materiał na plecach demona i szarpnąłem do przodu. Niech Amor wstanie, albo przestanę ręczyć za siebie, czy wytrzymam  dłużej widok drobnego, posłusznego ciała.  Nie warczałem, zbyt skupiony na walce z samym sobą, nie byłbym też w stanie.  Przecież Amor był uległy.  Jedyną osobą, na którą chciałem zawarczeć, byłem ja sam, przemknęło mi  przez myśl. Że przecież miałem być czymś więcej, niż kundlem.
Musiałem jak najszybciej  dostać się do Rezydencji. Albo oszalałbym od słodkiego, kuszącego zapachu. Od chęci, która wręcz bolała.  Amor wstał, opuszczając krwawiącą rękę.  W pierwszym odruchu miałem  zamiar skoczyć komuś do gardła, bo ktoś skrzywdził samicę. Ale to nie jest samica, znów przemknęło mi przez myśl .  Młody demon obejrzał się do tyłu, jego rude włosy, przez sekundę wyglądały  mi pięknie. Urocze na swój sposób. Podobne do Waltteriego. A potem otarłem się, w odruchu,  o ramię Amora, otrząsnąłem znów z tego transu, i w sumie, ten początkowo miły gest, wyszedł mi na bardziej popchnięcie. Jeszcze kawałek do rezydencji, do bezpiecznego domu, i Amor będzie mój. Przymknąłem oczy, wdychając zimowe powietrze. Amor będzie pilnowany przez resztę strażników a ja będę próbował by nie przelecieć nikogo bez ich zgody i nie stać się kolejnym potworkiem w rękach Amora. Tak to stanowczo lepszy plan, stwierdziłem. Zbliżyliśmy się do  drzwi, z niecierpliwością liczyłem kroki. Tak blisko, wysyczałbym przez zaciśnięte zęby, gdybym nie był w wilczej formie.
I demon się potknął, wchodząc przez drzwi, i zerwał do biegu. Lubi się bawić, urocze, rude stworzenie, pomyślałem irracjonalnie, w odruchu skacząc za nimi. Wylądowałem na przednich łapach i zarzucił zadem, by bokiem pacnąć Amora. Skok się udał, a demon, ku mojemu szczeremu zdziwieniu, przewrócił się. A no tak, nie ta masa. Radośnie stanąłem nad nim. Wygrałem, pomyślałem. Teraz jesteś mój, przechyliłem łeb.
Po czym zauważyłem ludzi, zdziwionych. Jednak, ich wyraz twarzy, te szeroko otwarte oczy - bardziej przypominały spojrzenie, które rzuca się przed atakiem. Wyszczerzyłem kły, warcząc gardłowo, po czym zauważyłem, że przecież znam te twarze. To strażnicy - przypomniał sobie. Jesteśmy już w Rezydencji, stwierdziłem, oszołomiony. Spojrzałem na jednego z nich, strażników, których przecież widywał codziennie, który zaczął podchodzić.
Pytał o coś. Zamknąłem oczy, mocno, starając się chociaż trochę ogarnąć myśli, które zaczęły szaleć, na imię Lielun. i to był głupi pomysł, stwierdziłem, nagle je otwierając, gdy pewne obrazy stanęły mi przed oczami.  Pozwoliłem, napięty jak struna, by drugi ze strażników zabrał Amora do podziemi.
Wolno, jakby na sztywnych łapach przeszedłem za drzwi prowadzące na schody i tam zmieniłem się na powrót w człowieka. Przemiana wydusiła ze mnie powietrze. Albo pewno afrodyzjak, pod którego wpływem byłem. Dobrze, że to nie była mieszanka afrodyzjaku i narkotyku, stwierdziłem, opierając się czołem o zimne drzwi.  Byłoby nie ciekawie, szczególnie dla Amora.
 - Nie dajcie mu zwiać - wycharczałem do strażników, jak już byłem w stanie z siebie cokolwiek wykrztusić. Miałem nadzieję, że kolega po fachu nadal mnie słucha. Naprawdę nie chciałem by wariat uciekł.
 - Wezwać Lieluna. - Powtórzyłem. Sprawa już jest załatwiona, lepiej by wydał osąd, zanim Amorek z czymś wyskoczy. Chociaż nie wiedziałem, czy jest sens fatygować władcę na noc. Chociaż, stwierdziłem  głupio, po prostu chciałem też by Lielun był juz w rezydencji.
- Powiedzcie Waltteriemu że jestem u siebie i - tu zaakcentowałem  - by nie przychodził - dodałem po chwili, patrząc na ranę na swym brzuchu. W sumie, nie była nawet godna by być nazwana raną. Głupie zadrapanie.  Ale miałem nieco inne obawy, stwierdziłem, patrząc nieco niżej, czy jak mi nie wejdzie ładny chłopak do sypialni, to czy się dam radę powstrzymać. A tego, by kogoś skrzywdzić w ten sposób, z dławiącą gulą w gardle stwierdziłem, nie chciałem za nic w świecie.
Wylazłem w miarę szybko na górę schodów, zmęczony po ponownej przemianie. Ignorowałem głupi dźwięk, akie wydają bose stopy na podłodze. I fakt, że było mi w te stopy zimno.  Zniknąłem u siebie, chwytając pierwsze lepsze ubrania z łóżka i zamknąłem się w łazience.  Pora na długi, lodowaty prysznic. I trzeba mieć nadzieję, że afrodyzjak nie trzyma za długo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz